W dniu 19 listopada br. w siedzibie Przemyskiego Towarzystwa Kulturalnego miała miejsce promocja kolejnej książki autorstwa dra Jana Musiała Przeklęte stulecie – cudowne stulecie. O kompensacyjnych aspektach dziewiętnastowiecznej literatury polskiej.
Publikacja ukazała się jako tom pierwszy Biblioteki Przemyskiego Towarzystwa Kulturalnego.
Poniżej zamieszczamy treść wystąpienia autora podczas prezentacji książki.
[Jan Musiał]
Przedstawianą dziś książkę Przeklęte stulecie – cudowne stulecie. O kompensacyjnych aspektach dziewiętnastowiecznej literatury polskiej, będącą pierwszym tomem Biblioteki odnowionego Przemyskiego Towarzystwa Kulturalnego, poznacie Państwo najlepiej sami, bez autorskiego, uprzedzającego komentarza. Lecz nie wyczytacie z niej motywów, które skłoniły mnie do tej literaturoznawczej syntezy polskiego, trudnego wieku XIX. O nich zatem chcę pokrótce opowiedzieć, zachęcając dodatkowo do samodzielnej już, krytyczznej lektury.
Zakorzeniwszy się w Przemyślu, w naturalny sposób wyglądać zacząłem za naszą wschodnią granicę pojałtańską, odnajdując pozostawione za nią wcale liczne, bijące nadal źródła polskości. Bardziej przypadki, niż wykoncypowane zamiary zaprowadziły mnie najpierw do Żytomierza, potem Lwowa, potem Krzemieńca, potem Raszkowa naddniestrzańskiego, mołdawskich Bielc z zesłańczymi, besarabskimi przyległościami, wreszcie – na dłużej – do podelwowskich Brzuchowic, krótszych przystanków nie wspominając.
W żytomierskiej katedrze, pełnej rodaków, chociaż był to roboczy dzień styczniowy 1991 roku, doznałem po raz pierwszy tego uczucia bez mała metafizycznego, że stoję na jakiejś podziemnej żyle polskości, pulsującej swoim własnym rytmem, nieczułym na arytmie współczesności. Byłem tam wówczas w delegacji odrodzonego Senatu Rzeczypospolitej Polskiej w drodze z kijowskiego I Kongresu Polaków Ukrainy, jeszcze sowieckiej. Do rangi symbolu urasta mi dziś wspomnienie transparentu, rozpostartego na wprost wejścia do kijowskiej siedziby tamtejszego związku naszych rodaków; transparentu z napisem „Witaj, słowo polskie!”. Gdy wokół tego napisu rozbudowałem swoje wystąpienie przed mszą świętą – odprawianą specjalnie dla nas, gości z Warszawy, to jest senatora Andrzeja Szczepkowskiego i Jerzego Janickiego, który nam obu towarzyszył – w żytomierskiej świątyni, doznałem (a oni obaj – okazało się – mieli podobne odczucia), doznaliśmy zatem jakby zbiorowej wielkoduszności, wybaczającej ten nader skromny dar słownej tylko solidarności przedstawicieli kraju macierzystego z nimi, zebranymi na modlitwie po polsku, na przejmująco obcej wówczas Ukrainie. To był początek wielu, przeczuwanych dopiero, sublimowanych kompensacji duchowych za egzystencjalne, jakże realne niedostatki, jakich zdarzy mi się tam doznać i na nich budować mozolnie uświadamianą komunię ponadczasowej wspólnoty losu polskiego. Cóż mogłem – jako polonista – zrobić z tą przytłaczającą powinnością? Potrafiłem tylko kumulować ją w odczytywanej na nowo literaturze naszej w nadziei, że wyczytam teraz z niej więcej.
Wtedy zdarzył mi się literacki Lwów, a to za sprawą Ludowego Teatru Polskiego, fenomenu w odzieranym z polskości mieście, fenomenu jej tam utrzymania w kształcie tak wysokim, że żadne polityczne wstręty nie były w stanie jej dosięgnąć i choćby nadkruszyć. Za sprawą zespołu Zbigniewa Chrzanowskiego, zespołu najzwyczajniejszych „zjadaczy chleba, przerobionych [przezeń] w anioły” kunsztownej sztuki teatralnej, odkryłem na powrót moc – zużytej, zdawało mi się dotąd – poezji romantycznej, szczególnie dramatów Juliusza Słowackiego; znajdując nieoczekiwanego w tym nawrocie duchowym pośrednika, lwowianina Mariana Hemara, również dramaturga, którego mocna polskość, z duchowego wyboru wyrastająca, jaśniała na tle mizerii zapuszczonego pałacyku Bielskich, na dodatek straszącego od wejścia bałwochwalczym „ołtarzykiem” Stepana Bandery, urządzonym tam przez „samostijnych” już gospodarzy. Bo na piętrze pałacyku było już królestwo niepodległej literatury polskiej, która u schyłku XX stulecia tak, jak w wieku XIX, znów idealistycznie kompensowała realistyczne niedostatki rdzennym lwowianom, zawsze, nie tylko z okazji premier, licznie zapełniającym teatralną salkę; kompensuje do dziś.
Do Krzemieńca jeździć zaczęliśmy – paru filologów od Przemyśla, Lublina i Warszawy – pod przewodem prof. Stanisława Makowskiego, wybitnego znawcy romantyzmu, a szczególnie twórczości Juliusza Słowackiego, wraz z równie rozstrzeloną geograficznie lecz zwartą empatycznie grupą poetów. Dyskretnie towarzyszyli nam ostatni londyńscy przedstawiciele emigracji powrześniowej, Krzemieńczanie z pochodzenia, którzy uniknęli hekatomby pod Górą Krzyżową we wrześniu 1939 roku, a których „Biesiady Krzemienieckiej” kontynuacją stał sie periodyk „Dialog Dwóch Kultur”, redagowany przez Mariusza Olbromskiego. Powstałe tam po latach Muzeum Słowackiego, przy którym odżyli miejscowi, nieliczni już niestety Polacy – to ich piękna zasługa i moje także – na zawsze – zobowiązanie.
We Lwowie pół pałacyku, w Krzemieńcu odzyskany dworek dziadków poety, a w dalekim „sienkiewiczowskim” Raszkowie u ujścia Dniestru tylko stara chałupa po zmarłej bezpotomnie Polce, której schedą zaopiekowali się pozostali tam nadal rodacy i z naszą, krajową pomocą – z pionierskiej inicjatywy przemyślanina Marka Pantuły oraz naddniestrzanki Natalii Siniawskiej-Krzyżanowskiej – przekształcili w Dom Polski ”Wołodyjowski”. I pomimo trzech granic państwowych, jakie trzeba pokonać, żeby tam obecnie dotrzeć, pełni ten dom również więcej, niż kompensacyjną jedynie rolę – jest otwarty dla kultury polskiej całkiem młodej, bo muzycznej i malarskiej na przykład, czerpiącej soki żywotne również z nieodległego wiekowego cmentarza, gdzie zachowały się i pieczołowicie zostały odrestaurowane przez prof. Janusza Smazę osiemnastowieczne nagrobki Gorajskich, Przemyskich czy Jakubowiczów. Dla tej małej nekropolii z kolei oparciem mocnym jest raszkowski odnawiany kościół św. Kamila, najstarsza mołdawska świątynia katolicka, przy której miejscowi kapłani zbudowali wzorem patrona – opiekuna chorych i opuszczonych, służącącą całej okolicy przychodnię medyczną.
Tym katolickim, łacińskim śladem idąc przez mołdawskie również Bielce i wokół nich rozrzucone trzy wsie: Styrczę, Grzegorzówkę i Pietropawłówkę, zasiedlone przez powstańców głównie warszawskich 1905 roku (Styrcza jeszcze do połowy ubiegłego wieku zwana była „małą Warszawką”), zesłanych na carską wówczas Besarabię; wsie, w których kultywuje się już tylko zamgloną pamięć polską – muszę podzielić się wspomnieniem dla filologa niesamowitym. Jadąc tam przed kilku laty ze zorganizowaną przez Marka Pantułę pomocą humanitarną, zatrzymaliśmy się w jednej z owych wiosek, gdzie podczas małej biesiady przysiadła się do nas, gości z Polski, posługująca dotąd nam starsza gospodyni, która łamaną… ruszczyzną zapewniła, że pamięta, jak jej babka modliła się jeszcze po polsku. A to szło tak – mówiła – „Pater noster, qui est in coelis, sanctificetur nomen tuum, adveniam regnum tuum…” Zaniemówiliśmy z wrażenia – po łacinie znaczyło bowiem dla niej tyle, co po polsku! Łacińska calizna (przynajmniej gramatyczna) polszczyzny kompensowała oto, nieświadomej tego genetycznej Polce, utracony już język ojczysty.
Wtedy ciąg, opisanych wyżej i nie tych tylko, doświadczeń traktowałem jako ciąg przypadków nieco bez ładu i składu, jakie mi się przytrafiły. Dzisiaj widzę, że prowadził mnie on wcale prostą drogą do podelwowskich Brzuchowic, gdzie na zaproszenie kardynała Mariana Jaworskiego, metropolity lwowskiego zostałem na lat kilkanaście, powtarzając z klerykami miejscowego, metropolitalnego wyższego seminarium duchownego (którego on był równocześnie rektorem) niby znane sobie, a – okazywało się – odkrywane na nowo: język, literaturę i całą kulturę polską. Odkrywałem te obszary, onegdaj studiowane, zgłębiane – myślałem zarozumiale, aż do przesytu – które z nowej, pozornie zewnętrznej perspektywy okazywały się o ileż bogatsze, żywsze! Żywsze – bowiem nie tylko historycznie istotne, lecz teleologicznie, celowościowo wyzywające do nowych, prawdziwie głębszych ujęć. Dla naturalnie uwrażliwionych lepiej duchowo, bo idących za głosem powołania kapłańskiego, studentów było bardziej oczywiste, niż dla mnie dotychczas, że należy pytać o teleologiczny właśnie sens studiowanej dziedziny. Może na całą humanistykę należałoby znowu tę oczywistość rozciągnąć? Tak odnalazłem, po rozmowach z nimi na temat twórców oraz ich dzieł, a także własnych, gruntowniejszych przemyśleniach, fascynujące continuum dziewiętnastowiecznej literatury polskiej – jej kompensacyjny motyw przewodni.
O tym jest prezentowana książka, owoc owych przemyśleń. Nie zamyka ona bynajmniej tytułowych aspektów interpretacyjnych naszej literatury, lecz dopiero je otwiera dla dalszych badań. Może zachęci do nich literaturoznawców – niekoniecznie zwykłych czytelników, sięgających po literaturę piękną jedynie dla wytchnienia od niepięknej rzeczywistości, z którą trzeba się mierzyć na co dzień. Tych jednak powinno skłonić do refleksji pytanie, które się tutaj kilkakrotnie pojawiło i podskórnie nadal nas nurtuje. Czym jest polskość, którą ta refleksja literacka jest podszyta?
Na pewno nie jest tylko egoizmem narodowym, czego dowodzą ostatnie miesiące altruistycznego otwarcia się polskich domów (nie obozów uchodźczych!) na potrzeby najechanych sąsiadów – na poziomie udzielających bezpośrednio im pomocy, bez oglądania się na wzajemność. Jak zatem je wytłumaczyć? Mocną odpowiedź na to pytanie dają onegdajsze wskazania św. Jana Pawła II. Bo któż tej pomocy udziela? – Właśnie jego pokolenie, którego realność kontestowali jeszcze tak niedawno salonowi intelektualiści (do dziś kontestują). A ono, okazuje się, istnieje jak najbardziej i podążając za głosem chrześcijańskiego sumienia stwarza na naszych oczach nową jakość polskości. Już nie „gorzki to chleb jest polskość”, ale jakże słodki.
Właśnie Norwidowa, gorzka diagnoza, iż „Polska jest ostatnie na globie społeczeństwo, a pierwszy na planecie naród” zmienia się na naszych oczach w swej pierwszej frazie, bowiem okazaliśmy się również pierwszym na globie społeczeństwem. Jakim cudem to się dzieje, wyjaśniam między innymi w prezentowanej książce, przypominając wieszczy nakaz Cypriana Kamila Norwida niesienia potrzebującym Ewangelii, jak niegdyś nam ją przyniesiono – nie w duchu cierpiętniczego mesjanizmu, ale „w poczuciu historycznego realizmu”, co – dodaję teraz – przypomniał również ponownie proroczo ów święty papież za naszego już życia.
Tak literatura, fikcyjna przecież z natury, bywa znów posłańcem prawd, które przyszłość urzeczywistnia, jak przywołany w książce dialog Panny Młodej i Poety w Weselu Stanisława Wyspiańskiego, odkrywający z genialną prostotą niewyczerpalne źródło polskości – w sercu bohaterki dramatu. Polskość bowiem to – rzec by można w konwencji tamtej epoki, ale i ponad epokami – sprawa serdeczna. To z serca płynąca empatia dla prawdziwie jej potrzebujących. Takiej właśnie doświadczyli wspomniani pobratymcy, aż świat się zadziwił; a najbardziej literaturoznawczy światek postmodernistycznych studiów postkolonialnych, których „wyznawcy” jeszcze niedawno chcieli przypisywać niecne intencje kolonizacyjne… Juliuszowi Słowackiemu.
Poważniej rzecz traktując, odwołam się więc na koniec do świeżego zbioru studiów bliższego nam historyka, Andrzeja Nowaka, do jego Historii nie dla idiotów (Kraków 2019). Onże tożsamość polską zakorzenia – w polskim mainstreamie humanistycznym jest to nadal niepoprawnie politycznie – zakorzenia w chrzcie Polski, skutkującym „otwarciem się na Pismo [więc i na literaturę], na wyższy poziom kultury materialnej i duchowej”, na cywilizację chrześcijańską, której nieodłącznym celem jest misyjność, kołacząca do serc niechby i wrogów, jeśli potem pobratymców i obligująca ich do wchodzenia na tę samą drogę cywilizacyjną. To droga ciągłości – pomimo dziejowych zapaści, jakie fundowali nam także dziewietnastowieczni zaborcy, usiłujący tę ciągłość zerwać i wykorzenić nas. Zło dobrem zwyciężając, utrzymujemy tę ciągłość wbrew przeciwnościom losu, bo jesteśmy znów mocni duchem. I niech trwa ten stan duchowego umocnienia jak najdłużej.
Publikacja ukazała się dzięki wsparciu Fundacji Agencji Rozwoju Przemysłu. Dziękujemy!